“Hercules” Royal Drury Lane Theatre

“Hercules” Royal Drury Lane Theatre

Muzyka: Alan Menken

Słowa: David Zippel

Libretto: Robert Horn, Kwame Kwei-Armah

Reżyseria: Casey Nicholaw

Kostiumy: Gregg Barnes, Sky Switser

Scenografia: Dane Laffrey

Choreografia: Casey Nicholaw, Tanisha Scott

Występują: Luke Brady, Candace Furbert, Sharlene Hector, Brianna Ogunbawo, Malinda Parris, Robyn Rose-Li, Mae Ann Jorolan, Trevor Dion Nicholas, Stephen Carlile, Craig Gallivan, Lee Zarrett, Kimmy Edwards, Kamilla Fernandes, Rhianne Alleyne, Lana Antoniou, Daisy Barnett, Felipe Bejarano, Sarah Benbelaid, Joel Benjamin, Jack Butcher, Nicole Carlisle, Francessca Daniella-Baker, Marie Finlayson, Ryesha Higgs, Cruz-Troy Hunter, Travis Kerry, Stefan Lagoulis, Lamoi Leon, Jordan Livesey, Harriet Millier, Ellie Mitchell, Saffi Needham, Ben Nicholas, Ingrid Olivia, Matt Overfield, Patrick John Robinson, Ope Sowande, Rhys West, Jason Leigh Winter

Tekst pisany na podstawie spektaklu z 9 września 2025 roku

oOo 

Wszystko pięknie, tylko po co?

Disney ma na koncie kilka musicali scenicznych, które od lat święcą triumfy na całym świecie. Nic więc dziwnego, że wytwórnia sięgnęła po kolejny hit lat 90tych, który idealnie nadawał się na widowiskowy spektakl, czyli “Herkulesa”.

Herkules (Felipe Bejarano) przychodzi na świat jako dziecko pary bogów: Zeusa i Hery. Przez knowania swojego wuja, Hadesa (Stephen Carlile) wychowuje się jednak na ziemi, śmiertelny, lecz nadludzko silny. Gdy dorasta postanawia odnaleźć biologicznych rodziców i z pomocą trenera herosów, Phila (Trevor Dion Nicholas) zasłużyć na powrót na Olimp, a także zdobyć serce charakternej Meg (Mae Ann Jorolan).

Felipe Bejerano jako Herkules zachwycił mnie od pierwszej sceny. To uosobienie młodzieńczego entuzjazmu i uroku, świetnie pasujące do roli nieco zagubionego, porywczego młodzika o złotym sercu. Brawurowo radzi sobie zarówno aktorsko, ruchowo, jak i wokalnie, a jego “Go To Distance” to naprawdę niesamowite przeżycie.

Równie fenomenalnie sprawdza się Mae Ann Jorolan w roli Meg, co o tyle nie jest dla mnie zaskoczeniem, że aktorka wcielała się już w tę postać w niemieckiej realizacji. Wspaniale zadziorna i pewna siebie, jej bohaterka to silna dziewczyna, która nie daje sobie w kaszę dmuchać, a “I Won’t Say I’m In Love” w jej wykonaniu po prostu zachwyca.

Niestety, spektaklowy Hades to po prostu stracona szansa na ciekawego scenicznego antagonistę. Twórcy adaptacji zdecydowali się zmienić postać tak, by przestraszyła wyłącznie najmłodszych widzów, nie rozbawiła nikogo i by ciężko się było z nią utożsamić. Stephen Carlile stara się jak może, tworząc kreację przerysowaną i kuriozalną, modulując głos i śmiejąc się maniakalnie, lecz w jego Hadesie nie ma choćby ułamka tego co zachwycało w animacji.

Trevor Dion Nicholas w roli Phila ma do odegrania zupełnie inną postać niż ta z animacji. To człowiek nie tyle zniechęcony porażkami, co cierpiący po stracie uczniów, zaangażowany emocjonalnie w dbanie o dobrobyt swojego podopiecznego. Już nie postać komiczna, lecz zgryźliwy, choć troskliwy mentor, który najlepiej sprawdza się w szczerych emocjonalnych scenach, co akurat wychodzi spektaklowi na dobre. Szkoda tylko, że jego najciekawszy wątek zostaje tak szybko ucięty.

Olśniewają aktorki grające muzy (Candance Furbert, Sharlene Hector, Brianna Ogunbawo, Melinda Parris, Robyn Rose-Li). To istne wulkany energii i charyzmy o potężnych, niesamowitych głosach, które kradną każdą scenę, prezentując się przy tym wręcz bosko.

Gregg Barnes i Sky Switser stworzyli kostiumy łączące kulturę antyku z nowoczesnym stylem. Niestety, wprowadzając dresy i adidasy, pozbyto się elementów mitologicznych jak na przykład nogi satyra. Lecz choć niektóre decyzje (jak chociażby siatkowa koszulka Herkulesa) mogą dziwić, całokształt prezentuje się naprawdę wspaniale. Zadbano też o różnorodność: nie ma tak samo ubranych postaci, a muzy nigdy nie występują dwa razy w tym samym kostiumie. Warto też zwrócić uwagę na natychmiastowe zmiany strojów, które raz po raz wywołują okrzyki podziwu.

Świetnie wygląda także scenografia Dane’a Laffrey’a. Jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu możemy podziwiać imponujące kolumny i fronton z lśniącym układem słonecznym. Używając połączenia tradycyjnej scenografii i nowoczesnej technologii twórcy sprawnie budują na scenie obraz antycznej Grecji, dbając przy tym o każdy szczegół. W przebłysku geniuszu zadbano chociażby, by tło każdej sceny przypominało zjawiskową mozaikę.

Za choreografię odpowiada reżyser spektaklu, Casey Nicholaw przy wsparciu Tanishy Scott. Udało im się osiągnąć pełen energii, nowoczesny efekt, a na scenie cały czas coś się dzieje. Wrażenie pogłębia wielkość zespołu wokalno-tanecznego, który tłumnie zaludnia zarówno Olimp jak i ludzką wioskę. Szczególnie widowiskowo przedstawia się choreografia towarzysząca piosence “Bolts of Thunder”, choć późniejsza walka mogłaby zostać zrealizowana znacznie bardziej kreatywnie.

Jak zwykle w musicalach Disneya duże wrażenie robią efekty specjalne. Co ciekawe, w “Herkulecie” gdzie się tylko dało, postawiono na efekty praktyczne: czy to poprzez wprowadzenie imponujących kostiumów dzięki którym aktorzy wcielili się w potwory, czy używając lekkich rekwizytów by pokazać nadludzką siłę Herkulesa. Olśniewa kreatywne acz dość proste pokazanie dusz umykających z ciała.

To powiedziawszy, w porównaniu z poprzednimi scenicznymi adaptacjami Disneya, “Herkules” wypada dość blado. Widz zaznajomiony z animacją szybko zda sobie sprawę, że dokonano licznych zmian fabularnych, które niestety spłycają przesłanie filmowego pierwowzoru. Zrezygnowano z wielu postaci i wątków, byle tylko ułatwić przeniesienie tytułu na deski teatru. W musicalu czuje się nieobecność Pegaza, tym dotkliwszą, że skrzydlaty koń pojawia się w formie krzaka czy haftu na ręcznikach sprzedawanych fanom Herkulesa. Frustruje zamiana Phila w człowieka, nie mówiąc już o pominięciu tytanów. A choć głowy Hydry zostały przepięknie wykonane, nie potrafię wybaczyć sztuce oddzielenia ich od siebie i towarzyszącej temu kuriozalnej sceny tanecznej.

Animacja Disneya wyróżniała się między innymi niesamowitą ścieżką dźwiękową autorstwa Alana Menkena. Lecz choć wszystkie hity pojawiają się w musicalu, a kompozytor powrócił, by dopisać kilka nowych utworów, te nie utrzymują wysokiego poziomu wspaniałych “Go to Distance” czy “Gospel Truth” i z wyjątkiem duetu Meg i Herkulesa (“Forget About It”) i piosenki zbiorowej z końca drugiego aktu (“Bolts of Thunder”) żadna z nich nie porywa, ani nie zapada w pamięć.

Mimo wysiłków większości twórców i aktorów “Herkules” nie dorównuje poprzednim musicalom Disneya, zawodząc już na etapie libretta. Kiepskiej fabuły i widocznego lenistwa adaptacyjnego nie potrafią uratować nawet fenomenalna scenografia, widowiskowe kostiumy czy muzyka Alana Menkena. I tylko utalentowanej obsady szkoda, bo Felipe Bejerano i Mae Ann Jorolan zasługują na znacznie lepszy materiał. 

Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna. 

oOo

Podobał ci się ten tekst? Recenzje innych spektakli znajdziesz tutaj

Chcesz dostawać powiadomienia o każdym nowym poście? Zaobserwuj mnie na instagramie.

A może masz ochotę postawić mi kawę?

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Komentarze

Popularne posty