"Czerwone Maki" Krzysztof Łukaszewicz


Tytuł: Czerwone maki

Reżyseria i scenariusz: Krzysztof Łukaszewicz 

Zdjęcia: Arkadiusz Tomiak 

Muzyka: Maciej Dobrowolski 

Montaż: Michał Czarnecki 

Scenografia: Marek Warszewski 

Kostiumy: Agnieszka Sobiecka i Maciej Pakuła 

Dźwięk: Wojciech Ślusarz 

Występują: Nicolas Przygoda, Leszek Lichota, Michał Żurawski, Szymon Piotr Warszawski, Magdalena Żak, Bartłomiej Topa, Zbigniew Stryj, Dariusz Toczek, Mateusz Banasiuk, Radosław Pazura, Łukasz Garlicki, Mark Kitto, Andrzej Mastalerz, Szymon Nygard, David L. Price, Piotr Tołoczko, Krystian Wieczorek, Klara Williams, Piotr Miazga, Dawid Czupryński, Karol Wróblewski, Jacek Pluta, Jacek Kopczyński, Maciej Mikołajczyk, Przemysław Wyszyński, Cezary Łukaszewicz, Jakub Ulewicz, Beata Malczewska, Aleksandra Gierat, Michał Gadomski, Arkadiusz Smoleński, Karol Dziuba, Darren Bransford, Łukasz Matecki, Maciej Jachowski, Filip Gurłacz, Marcin Franc, Tomáš Kollárik, Masoud Lak, Izabella Łuczak, Edward Prokopczyk, Houssam Sino, Jan Szczurek, Aliaksandr Unukovivh, Dacjan Wieprzycki, Patryk Wereszczyński, Piotr Wojciechowski, Łukasz Szmigrodzki, Wojciech Żuchowski 

oOo 

Dwa filmy w cenie jednego 

Uwielbiam polskie filmy kostiumowe. Dobrze oglądało mi się „Miasto 44”, z ogromną radością porównywałam polski „Dywizjon 303” do angielskiego filmu telewizyjnego „303. Bitwa o Anglię” i do dziś „Bitwa Warszawska 1920” to jeden z moich ulubionych odmóżdżaczy. 

Dlatego po prostu musiałam wybrać się na „Czerwone Maki” Krzysztofa Łukaszewicza. Umówmy się, projekt kogoś, kto stworzył takie perły jak „Raport Pileckiego” czy „Orlęta. Grodno ’39” musiał przyciągnąć moją uwagę, szczególnie biorąc pod uwagę jego gwiazdorską obsadę. Szczerze powiedziawszy spodziewałam się kiepskiego filmu, ale może chociaż dobrej zabawy. Poszłam więc do kina trochę na fali optymizmu po fenomenalnym „Kosie”, świadoma, że może być źle, ale nieświadoma jak bardzo. 

Krzysztof Łukaszewicz postanowił wykorzystać sprawdzoną w kinie amerykańskim formę opowiadania małej, fikcyjnej opowieści, wykorzystując jako tło wydarzenia historyczne, w tym wypadku Bitwę o Monte Cassino. Niestety, nie wiadomo do kogo kieruje powstały w ten sposób film. Na pewno nie do laika, który nie ma pojęcia o epoce i samej bitwie, bo taka osoba wielu scen po prostu nie zrozumie. 

Czy ktoś wie, kto miał to oglądać? 

Spośród licznych problemów “Czerwonych maków” ten wysuwa się na czele. Film nie ma pojęcia do kogo został skierowany. Opcje były dwie. Albo celujemy w fanów i znawców historii, albo w niedzielnych widzów. Obu tych grup raczej zadowolić się nie da. A umówmy się, że miłośnicy wojskowości delikatnie rzecz ujmując nie zakochali się w tym filmie. Nic dziwnego, skoro twórcy pozwolili sobie na liczne niedociągnięcia. Od mało znaczących błędów, jak brak czapki do munduru, czy mszę odprawianą w sposób posoborowy na długo przed soborem, aż po duże uproszczenia przebiegu bitwy… znawcy przerzucają się spisami błędów czy przekłamań i zżymają na poświęcenie zbyt dużej ilości czasu ekranowego na wątek zakochanych nastolatków.  

Laik za to wyjdzie z seansu mocno skonfundowany. Weźmy na przykład spotkanie rady wojennej. Dookoła mapy gromadzą się dowódcy polskich wojsk grani przez aktorów, których twarze (jeśli nie nazwiska) kojarzy większość odbiorców. Żurawski, Topa czy Pazura z poważnymi minami omawiają plany bitwy, a widz zastanawia się… kogo właściwie grają. Panowie są po prawdzie odpowiednio ucharakteryzowani, ale jeśli ktoś nie zna na pamięć portretów polskich wojskowych z tamtego okresu, za nic w świecie nie połapie się kto jest kim. Imiona postaci, z wyjątkiem może Andersa, nie pojawiają się nigdy. A przecież wystarczyłoby, gdyby panowie raz czy dwa zwrócili się do siebie po imieniu, bo już to bardzo pomogłoby dopasować do nich nazwiska znane z lekcji historii. 

Podobnie przeszkadza brak znajomości formacji wojskowych. W jednej scenie załamany dowódca zwierza się Andersowi, że stracił określoną ilość ludzi ze swojego oddziału. Tyle tylko, że jeśli nie wiemy, ile jego oddział liczył przed bitwą, nie mamy pojęcia jakie to straty. Dla przykładu, gdyby powiedział, że stracił trzydziestu ludzi, a jego oddział liczyłby 300, to nie przejęlibyśmy się zbytnio. Ale gdyby początkowo miał pod sobą 35 żołnierzy, to już inna rozmowa. Wystarczyłoby, gdyby film podał straty w procentach, a na pewno lepiej pojęlibyśmy ich ogrom. Ale „Czerwone maki” nie idą na łatwiznę. 

Jakie to okropne... ale co się w sumie dzieje?  

Pomyśleć by można, że po widowiskowej klęsce ostatniego sezonu „Gry o tron” realizatorzy produkcji dużych i małych zwrócą większą uwagę na oświetlenie. Niestety Krzysztof Łukaszewicz nie uczy się ani na własnych błędach, ani tym bardziej na błędach innych twórców. Film jest niesamowicie niedoświetlony, w niektórych scenach trzeba się domyślać co dokładnie się dzieje, bo zobaczyć akcji się po prostu nie da. A przecież ja oglądałam go w kinie, gdzie powinny panować najlepsze możliwe warunki do seansu. Nie potrafię zrozumieć czemu wciąż pojawiają się takie problemy, skoro na przełomie wieków dało się nagrać Bitwę w Helmowym Jarze tak, by wszystko dało się bez trudu zobaczyć. 

Nie pomaga fakt, że kręcąc sceny bitewne skupiono się na ogólnym zamieszaniu i odczuciach żołnierzy. To świetny zamysł sam w sobie. Film wielokrotnie podkreśla okrucieństwa wojny, a jak zrobić to lepiej niż pokazać kurz, pył, chaos, krew i przerażone twarze aktorów? Problem polega na tym, że takie sceny dominują i widz szybko traci orientację co się dzieje, gdzie, ani kiedy. Żeby dobrze pokazać całą bitwę trzeba by zrównoważyć przeżycia pojedynczego człowieka z ujęciami z dalekiego planu, pokazującymi działania wojenne jako takie. Tego w filmie brakuje. 

Po co komu jakaś bitwa, skoro mamy taką fabułę? 

Idąc na “Czerwone maki” spodziewałam się kilku rzeczy: miałkiego wątku nastoletniego bohatera, który będzie stanowił wstęp do epickiej bitwy i odśpiewania tytułowej piosenki. W skrócie, polskiego “Pearl Harbour” tylko ze znacznie mniejszym budżetem. 

W pewien sposób moje oczekiwania zostały spełnione. Sceny bitwy, gdy już się pojawiają, są poruszające i dobrze zrobione. Szczerze przejmujemy się losem bohaterów i naprawdę im kibicujemy. Piosenka a i owszem się pojawia, choć ledwo na chwilę. Niestety, wątek zakochanych nastolatków zawodzi na całej linii, jednocześnie przez większość czasu stając się główną osią fabuły. A przecież ani postaci, ani ich relacja nie są choćby w połowie tak fascynujące, by rywalizować z bitwą o Monte Cassino, która przecież sama jedna bez problemu wystarczyłaby na film. 

Zaczynamy od chłopca, który włamuje się do angielskiego szpitala w Afryce, a potem z ukradzionymi lekami rozpaczliwie ucieka przed pogonią. To właśnie nasz protagonista, Jędrek. Ale spokojnie, kradzieży dopuścił się w szczytnym celu. Chce ratować swoją umierającą przyjaciółkę, Polę.  

Mija kilka lat, Jędrek zajmuje się zwierzętami wykorzystywanymi przez polskie wojsko we Włoszech, w tym słynnym niedźwiedziem Wojtkiem. Pola jest sanitariuszką, która bierze swoją pracę bardzo na poważnie. Jędrek jej tego nie ułatwia, nachodząc ją w pracy by wręczyć jej prezent urodzinowy. Pola dziękuje, ale wyprasza chłopaka, tłumacząc się obowiązkami. Zaraz potem dowiadujemy się, że ma innego absztyfikanta, Adama, z którym woli spędzać czas. 

Jędrek oczywiście nie potrafi tego zaakceptować i atakuje Adama, by zaraz trafić do aresztu za pobicie oficera. Tam odnajduje go dawno zaginiony brat, który z pomocą korespondenta wojskowego znanego jako Reporter wyciąga Jędrka na wolność. Chłopak ma jednak pomagać Reporterowi, dzięki czemu jest światkiem bitwy i jej efektów. Po drodze raz po raz natyka się na Polę, coraz bardziej tracąc jej przychylność. Mimo to, gdy dowiaduje się, że dziewczyna poszła pomagać rannym na linii frontu, pędzi za nią i przez ciąg zbiegów okoliczności zostaje bohaterem. 

Oczywiście film musi nas poprowadzić do szczęśliwego zakończenia. A skoro nasz Jędrek ryzykował życie dla swojej Poli i nawet odniósł heroiczne rany, to przecież należy mu się jej miłość. Film radośnie zapomina o oficerze, z którym dziewczyna jeszcze niedawno się spotykała i raczy nas sceną, w której Pola akceptuje poranioną twarz Jędrka i siada mu na kolanach. Nie pada ani jedno zdanie, młodzi nic sobie nie wyjaśniają, ale nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki wszystko jest między nimi w porządku, a Pola znikąd odwzajemnia uczucia Jędrka. To po prostu pokaz lenistwa scenarzysty, który nie miał pojęcia jak doprowadzić do zejścia się pary, ale postanowił to zrobić tak czy siak. 

Podsumowując, główny wątek romantyczny “Czerwonych maków” to źle napisana historia antypatycznego chłopaka, który nie rozumie słowa “nie” i dziewczyny, która wybiera go tylko przez imperatyw fabularny. I choć można by uznać ten schemat za sprawdzony i bezpieczny, może czas zastanowić się czy nie należy już od niego odejść. 

Wańkowicz, nie Wańkowicz, czyli problem Reportera 

Leszek Lichota gra w filmie postać, która nigdy nie dostaje imienia czy nazwiska i tytułowana jest po prostu Redaktorem. To dziennikarz, który podróżuje za wojskiem, świetnie zna wielu żołnierzy, wszędzie się wciśnie i wszystko opisze. Bierze też pod swoje skrzydła głównego bohatera “Czerwonych Maków”, Jędrka, otwierając przed nim drogę na linię frontu i doprowadzając do zawiązania wielu wątków. To rola mentorska, mająca wyrażać opinie przeciwne do silnych odczuć antywojennych Jędrka i pokazać mu, że żołnierze szlachetnie poświęcają się dla swojej ojczyzny. 

Tyle tylko, że mając minimum wiedzy historycznej można dość szybko dojść do wniosku, że Redaktor to po prostu Melchior Wańkowicz, autor książki o bitwie o Monte Cassino, który pełnił w jej trakcie rolę korespondenta prasowego i zasłynął jako człowiek, który nie zważając na ostrzał odwiedzał żołnierzy na linii frontu. 

Koniec końców Reporter to najlepsza postać w całym filmie. Po prawdzie właściwie nie posiada charakteru, jest jednak niezbędna do popychania fabuły do przodu. To stereotypowy mentor głównego bohatera, który staje się wart uwagi wyłącznie dzięki niesamowitej charyzmie Leszka Lichoty. Ale nawet on nie potrafi uczynić z tej wydmuszki człowieka z krwi i kości, co jest po prostu obrazą dla Wańkowicza, który zasłużył na lepsze przedstawienie. Albo chociaż na to, by użyto jego nazwiska. 

Na koniec tego segmentu jeszcze jedno. W pewnym momencie Redaktor pożycza Jędrkowi aparat, tłumacząc, że to prezent dla jego starszej córki. Jeśli ktoś zna biografię Wańkowicza, czy choćby tak jak ja czytał „Ziele na kraterze”, odbierze ten komentarz jako personalny atak. Wańkowicz nigdy nie miał szansy przekazać Krysi aparatu, dziewczyna zginęła w Powstaniu Warszawskim i nigdy już nie spotkała się z ojcem. 

Człowiek, robot, człowiek, robot… AI? 

Oprócz rażących w oczy problemów fabularnych, scenariusz ma jeszcze jedną wadę. Polskie kino ponownie udowadnia, że niestety nie dysponuje dobrymi scenarzystami. Przy czym, jeśli chodzi o “Czerwone maki” to wcale nie jestem taka pewna, czy w ogóle pisał je człowiek.  

Zależnie od sceny teksty wypowiadane przez postaci brzmią albo bardzo naturalnie, albo niewyobrażalnie sztywno i mechanicznie (za przykład można podać rozmowę Poli i brata Jędrka). Niestety, te drugie znacznie przeważają. 

Inne rozmowy zalewają widza chamską ekspozycją, całkiem jakby twórcy nigdy nie słyszeli o zasadzie ‘Pokaż, nie mów’. Można to zrozumieć w fanfikach czy książkach wydawanych własnym sumptem, ale nie w wysokobudżetowej produkcji. Z każdą sceną było mi coraz bardziej żal aktorów, którzy starają się jak mogą wykrzesać cokolwiek z tego scenariusza, ale w wielu przypadkach nie dają rady, mimo ogromnego talentu.  

W sumie ten smok to nie był taki zły 

Polskie kino przyzwyczaiło nas do kiepskich efektów specjalnych. Ze słynnego smoka internet śmieje się po dziś dzień, a każde dobre wykorzystanie technologii w rodzimych produkcjach spotyka się ze zdumieniem. Tu w kontekście kina historycznego warto wymienić choćby “Dywizjon 303” i jego fenomenalne walki powietrzne. 

Niestety “Czerwonym makom” bliżej do tej pierwszej grupy, bo o ile większość efektów prezentuje się całkiem nieźle, to wszystko psuje niedźwiedź Wojtek. Jego puste oczy i dziwacznie wygenerowane futro (wyglądające trochę jakby było posklejane, a trochę jakby bliżej mu było do grubych kolców) czynią z niego potwora prosto z koszmarów. 

Szczególnie źle robi się, gdy niedźwiedź wchodzi w interakcje z prawdziwymi przedmiotami czy aktorami. Ręka Lichoty wisząca kilka centymetrów nad jego łbem jasno wskazuje, że aktor nie został odpowiednio poinformowany, gdzie znajdzie się wygenerowana komputerowo animacja, a specjaliści od efektów nie dali rady tego zamaskować. 

To tym bardziej bolesne, że tych błędów można było łatwo uniknąć, po prostu pozbywając się niedźwiedzia z fabuły lub ograniczając jego rolę do wzmianki lub ujęcia z daleka, na którym animacja nie musiałaby wchodzić w interakcje z aktorami. A przecież Wojtek i tak nic do filmu nie znosi, może z wyjątkiem jasnego sygnału, że Jędrek jest zdolny do ludzkich uczuć (choć nie względem żadnego człowieka, włączając w to swoją ukochaną). W tej roli jednak sprawdziłyby się też konie, których nie trzeba było generować komputerowo. 

Czemu akurat on? 

Ale te wszystkie wady wydają się nic nie znaczące, gdy weźmie się pod uwagę największą z nich, czyli postać głównego bohatera. Jędrek to jedna z najbardziej irytujących postaci filmowych jakie w życiu miałam nieszczęście oglądać. Przy czym to samo w sobie nie jest aż takim problemem jak może się wydawać, w końcu nie każdy główny bohater musi dać się lubić. Niestety, w tym przypadku postać ta została fatalnie napisana. 

Ale nie uprzedzajmy faktów. Jednym z najbardziej znanych sposobów prowadzenia historii jest tak zwana droga bohatera. Mamy postać, która zaczyna jako zgorzkniała i samolubna, ale w miarę rozwoju sytuacji zmienia się, by pod koniec zostać nowym, lepszym człowiekiem. Scenarzysta w ten właśnie sposób próbuje pisać i Jędrka, robi to jednak tak nieudolnie, że wady chłopaka znacznie przewyższają zalety, a przemiana zachodzi zbyt szybko, by dało się w nią uwierzyć. 

Ale zacznijmy od tego, że Jędrek nie szanuje nikogo, może z wyjątkiem niedźwiedzia. Ani swojej ukochanej Poli, ani oficera, który traktuje go bardzo uprzejmie. Ani Reportera, dzięki któremu wyszedł z więzienia. Ani żołnierzy, którzy ryzykują życiem w sprawie, na której im zależy. Ani dowódców. Ani nawet własnego brata. Po prostu nikogo.  

Ten brak szacunku szczególnie widać w jego relacji z Polą, przez co ich romans woła o pomstę do nieba. Znacie to: bohater zabiega o względy swojej ukochanej, ta go odrzuca, lecz on nie przestaje, bo wytrwałość jest największą cnotą. W końcu zbiera się na tak romantyczny, widowiskowy gest (często ryzykując przy tym życiem), że dziewczyna zdaje sobie sprawę jakie ma szczęście, rzuca mu się na szyję i żyją długo i szczęśliwie.  

Przez ostatnie kilkadziesiąt lat ten schemat przemieliły już setki filmów. Na szczęście w trzeciej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku zaczęliśmy już od niego odchodzić, a stwierdzenie ‘nie znaczy nie’ na dobre zagościło w dyskursie publicznym. Ku mojemu ubolewaniu, „Czerwone maki” nie zauważyły tej zmiany. 

Jędrek nie rozumie znaczenia słowa “nie”. Na początku filmu chłopak zdobywa prezent dla Poli i postanawia jej go wręczyć najszybciej jak to możliwe. Jego oddanie jest nawet urocze, tyle tylko, że by to zrobić przeszkadza dziewczynie w pracy. Pola jednak jest miła, prosi go, by na nią poczekał na zewnątrz. W dość oczywisty sposób traktuje go jak przyjaciela. Jędrek jednak nie odpuszcza, nawet gdy Pola informuje go, że już ma plany na ten wieczór. Czeka na nią, a gdy widzi jak dziewczyna spotyka się z innym, postanawia interweniować. Mimo sprzeciwu Poli zdenerwowany domaga się, by oficer, z którym jest umówiona zostawił ją w spokoju. 

Inny film napisałby chłopaka Poli, Adama jako postać antypatyczną, by usprawiedliwić zachowanie Jędrka. “Czerwone maki” tego nie zrobiły. Te nieliczne sceny, w których się pojawia, pokazują go jako miłego faceta, który w odróżnieniu od Jędrka szanuje Polę i pozwala jej podejmować własne decyzje. Głównego bohatera traktuje przyjaźnie, a nawet nie chce wnosić skargi, gdy chłopak go atakuje. Za nic w świecie nie rozumiem czemu mielibyśmy kibicować Jędrkowi, a nie jemu. 

Szczególnie, że Jędrek to też postać całkowicie pozbawiona empatii. Na widok poranionych przerażonych żołnierzy wracających z pola bitwy postanawia wypomnieć im bezcelowość bitwy. Nie widzi też nic złego w robieniu zdjęć rannym, praktycznie przystawiając im aparat do twarzy. Co gorsza, jest szczerze zdziwiony czemu Pola wścieka się na niego za takie zachowanie. Samej dziewczynie też nie okazuje współczucia. Gdy znajduje ją w namiocie, widocznie rozstrojoną emocjonalnie, zamiast zainteresować się jej stanem i spróbować ją wesprzeć, zaczyna jej robić wyrzuty. 

Woli też okłamać swojego odnalezionego po latach brata w kwestii ich młodszej siostry. I o ile rozumiem, że nie chciał mu powiedzieć prawdy o losie dziewczynki tuż przed bitwą, to nie potrafię pojąć, dlaczego nie zrobił tego wcześniej, podczas pierwszej rozmowy. 

To jednak może wynikać z jego porażającej głupoty. Jego genialny plan zapewnienia bratu bezpieczeństwa zakłada sabotaż czołgów. Gdyby go przy tym złapano, tylko wpakowałby brata w większe kłopoty i pewnie wydałby wyrok na siebie, jeśli nie ich obu. Nie mówiąc już o bieganiu po polu walki, wrzeszcząc imię ukochanej jak opętany, czym skutecznie skupia na sobie uwagę przeciwnika. 

Jakby tego było mało Jędrek jest też dość płytką osobą. W pewnym momencie pojawia się postać żołnierza, który we wcześniejszych walkach został ciężko ranny i ma zniekształconą twarz. Jędrek bez zastanowienia komentuje jego wygląd, zupełnie nie zwracając uwagi na kompetencje mężczyzny, jego ogromną odwagę i oddanie. Scenarzysta staje się tu wykonawcą sprawiedliwości dziejowej i pod koniec filmu Jędrek sam doznaje ran twarzy i traci oko. Film odpowiednimi ujęciami sygnalizuje, że ledwo można na niego patrzeć, więc tym zabawniej prezentuje się scena, w której wreszcie widzimy twarz bohatera i pojedynczą bliznę przebiegającą przez jego oko. 

Całokształt składa się na postać, której naprawdę trudno kibicować, ale gdyby jeszcze chłopak przeszedł sensowną przemianę… a tu nie. Przez większość filmu obserwujemy jak źle traktuje wszystkich napotkanych ludzi, raz po raz obraża ich ideały, a także wykazuje się brakiem empatii i zdrowego rozsądku. A potem nagle, z bliżej nieokreślonego powodu śmierć jednego, nieznanego mu sanitariusza tak nim wstrząsa, że aż sam rusza pomagać rannym. Przy czym film nigdy do końca nie precyzuje co dokładnie nim powoduje, bo równie dobrze może to być tylko i wyłącznie chęć odnalezienia Poli. Bohaterem zostaje przez przypadek. 

Na szczęście… 

Ale są też plusy, jak na przykład brawurowe kreacje aktorskie uznanych polskich aktorów. Michał Żurawski (Generał Anders), Bartłomiej Topa (Generał Sulik), Leszek Lichota (Redaktor), Szymon Piotr Warszawski (Rotmistrz Stanisław Zahorski), Mateusz Banasiuk (Podporucznik Edmund Wilkosz), Radosław Pazura (Generał Bolesław Duch) czy Łukasz Garlicki (Kapelan Adam Studziński) robią wszystko co się da, by jak najlepiej zagrać swoje role i wszyscy wypadają bardzo dobrze. Niestety, tekst, z którym pracują pozostawia tak wiele do życzenia, że nawet oni mają z nim problemy. 

Produkcja dysponuje też niezłymi kostiumami, choć jeśli obejrzymy ją ze znawcą historii, natychmiast zauważy uchybienia (tak dowiedziałam się, że brak czapki do munduru to błąd krytyczny, który natychmiast niszczy imersję).  

Całkiem nieźle radzi sobie choreografia walk. Gdzie w wielu filmach przeciwnicy pozostawaliby statyczni i nie stanowili specjalnego zagrożenia, tu podejmują sensowne decyzje bitewne i trup ścielę się gęsto. Film nie boi się pokazywać obrażeń i śmierci, zarówno na polu bitwy, jak i w szpitalu polowym. Mamy tu brutalność, łącznie ze strzelaniem do rannych, brud, krew i strach. Takie sceny bitewne całkiem nieźle oddają odczucia żołnierzy, dzięki temu cały czas widz ma poczucie zagrożenia. Efekty specjalne też działają bardzo dobrze. Szkoda tylko, że Miś Wojtek wygląda jak postać z koszmaru.  

Jeśli chodzi o Żurawskiego, to operator wydaje się tak zachwycony jego szczęką i marsową miną, że kręci ją z prawdziwą pasją. Jedno z tych ujęć tak bardzo musiało się spodobać reżyserowi i montażyście, że wstawili je do filmu nie raz, lecz nawet dwa raz, tuż po sobie.  

I po co to wszystko? 

No dobrze, to o czym w końcu jest ten film? O Bitwie o Monte Cassino, czy może o antypatycznym, samolubnym chłopaku? Powiedziałabym, że o bezcelowości wojny i polskiego podejścia do niej. Gdyby wyciąć wszystkie sceny związane z życiem prywatnym Jędrka dostalibyśmy dramat wojenny o ludziach, którzy giną daleko od domu, w nie swojej walce, w zamian za mętne obietnice na przyszłość. Opowieść o okrucieństwach wojny, naturalistycznie pokazującą bitewny chaos, z jego ogłuszającym hukiem, oślepiającym pyłem, krwią, flakami i zwierzęcym strachem. W scenie powrotu do szpitala polowego po pierwszym dniu zmagań widzimy pełen przekrój ludzkich nieszczęść. Żołnierzy martwych, rannych, przeraźliwie zmęczonych czy całkowicie zrozpaczonych.   

Z ust samego generała Andersa dowiadujemy się w pewnym momencie, że choć atak na klasztor graniczy z szaleństwem, muszą się tego podjąć, by zachować szacunek sojuszników. Wielokrotnie pojawia się bezpośrednia krytyka całej bitwy i wkładu Polaków w wojnę toczoną tak daleko od ich kraju. Szkoda tylko, że większość antywojennych haseł wygłasza postać tak antypatyczna jak Jędrek, która pod koniec sama zostaje bohaterem i żołnierzem. 

Przesłanie ratuje ostatnia scena filmu, gdy wojska polskie wyruszają spod Monte Cassino walczyć dalej. I udają się w przeciwną stronę niż upragniona Polska. To piękna, bardzo mocna scena zrealizowana samym tylko obrazem. Gdyby w "Czerwonych makach" było takich więcej, oglądałoby się go znacznie lepiej. Tak dostaliśmy film z naprawdę dobrymi, wartymi zobaczenia momentami, które jednak nie wynagradzają nam oglądania miałkiej historii Jędrka. Gdyby ktoś pociął “Czerwone maki” na dwie części, przynajmniej jedną z nich można by zakwalifikować jako kompetentny film. 

Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna. 

Komentarze

Popularne posty