“Karaibska Krucjata. Płonący Union Jack” Marcin Mortka
Kapitan O’Connor na wyspie złych decyzji
Kilka lat temu czytałam po kolei wszystkie książki Marcina Mortki jakie wpadły mi w ręce. Po “Karaibskiej Krucjacie” została mi z tamtego okresu ocena na Goodreads i właściwie nic, poza tym. Teraz wróciłam to tego tytułu w nowej, odświeżonej wersji, wydanej już przez SQN.
William O’Connor, kapitan fregaty “Magdalena” wychodził już z niejednej matni. Lecz gdy na jego drodze staje jeden z najsłynniejszych piratów epoki, w głowie zawraca mu śliczna Manuela, a po pokładzie zaczyna szwendać się diabeł morski, nawet on może nie podołać postawionemu przed nim zadaniu. Dobrze więc, że ma przy sobie przyjaciół, poruczników Love’a i Fowlera, a także załogę złożoną z największych zakapiorów Indii Zachodnich.
Głównym bohaterem książki jest młody kapitan statku kaperskiego. William O’Connor już w pierwszej scenie daje się poznać jako człowiek honorowy i zdolny do wszystkiego, by ocalić swoich podwładnych. Ponieważ książkę napisano z pierwszej osoby, wiemy bardzo dobrze co chodzi po głowie głównego bohatera. Niestety to obusieczne ostrze. Z jednej strony dzięki temu bardzo dobrze poznajemy Williama. Z drugiej, w pełni zdajemy sobie sprawę z jego wad. A kapitan O’Connor ma tendencję do podejmowania bardzo głupich decyzji, szczególnie w towarzystwie pięknych kobiet lub gdy zagrożona jest jego duma. Jednocześnie z uporem nie słucha dobrych rad, więc konsekwencje potrafią być tragiczne. To dość realistyczne przedstawienie głównego bohatera, co niestety nie czyni go mniej irytującym.
Na szczęście na “Magdalenie” mamy też innych oficerów, którzy szybko zyskują sobie sympatię czytelnika. Edward Love to stereotyp angielskiego dżentelmena, zawsze perfekcyjnie ubrany i ogolony, dystyngowany i uprzejmy, a jednocześnie cudownie złośliwy i potrafiący dostrzec słabe strony każdego przeciwnika, po to, by niecnie je wykorzystać. Z kolei Vincent Fowler to człowiek mocno stąpający po ziemi i niesamowicie kompetentny. Jego ogromna siła i równa charyzma, czynią z niego perfekcyjnego pierwszego oficera i wspaniałego przyjaciela. Jest też bosman O’Neill, czyli moim zdaniem najpotężniejsza postać w książce. Nie mogę się doczekać jego przygód w kolejnym tomie.
Nie sposób nie wspomnieć o głównej postaci kobiecej. Tajemnicza Hiszpanka imieniem Manuela, którą William poznaje w niecodziennych okolicznościach to niestety bohaterka, którą trudno opisać bez spoilerów. Z początku wydaje się ciekawie pisaną postacią: charakterną kobietą, która wie czego chce i nie boi się o to walczyć.
Potem jednak przeskakujemy płynnie do kłócącej się z tym obrazem sceny, w której ze łzami w oczach wyznaje O’Connorowi smutną historię swojego życia, by zaraz ponownie odbić w inną stronę. I już Manuela wydaje się ciekawie zbudowaną, niejednoznaczną postacią, lecz autor wybiera najmniej interesujący sposób, by rozwiązać jej wątek.
Tej tendencji ulega też relacja Williama i Manueli, która po stronie kapitana, sprowadza się do typowo baśniowej miłości od pierwszego wejrzenia. I choć takie podejście pasuje do romantycznego bohatera jakim jest O’Connor, wcale nie czyni tej relacji mniej strawną. Po skończeniu książki wciąż nie wiem co tę parę łączy i dlaczego mam jej kibicować. W końcu nie zamienili ze sobą ani jednego zdania, które nie byłoby związane z popychaniem fabuły do przodu i nie składało się z górnolotnych frazesów.
Podejrzewam, że zawiniło tu niewielkie doświadczenie autora, “Karaibska Krucjata. Płonący Union Jack” to przecież dopiero jego trzecia książka. Niestety, od drugiego wydania, które ukazało się w prawie dwadzieścia lat po pierwszym i mogło zostać poprawione jak inne reedycje, które ukazały się z nakładu SQN, spodziewałabym się nieco więcej.
Autorowi udało się za to wspaniale przedstawić przyjaźń między oficerami “Magdaleny”. William, Edward i Vincent różnią się praktycznie wszystkim i bardzo rzadko się zgadzają, a jednak choćby przez moment nie wątpimy w łączącą ich relację. Panowie mogą się wzajemnie oceniać i krytykować, ale pójdą za sobą w ogień.
Podobną lojalnością darzy kapitana O’Connora załoga “Magdaleny”, a on odwzajemnia im się okazując im troskę w codziennych sytuacjach. Zna imiona i przydomki każdego marynarza, wie w czym są dobrzy, a z czym sobie nie radzą i jest gotów ryzykować własnym życiem byle tylko zapewnić im bezpieczeństwo. A różnorodna plejada postaci sprawia, że książka staje się tym ciekawsza.
Jeśli chodzi o antagonistę, “Płonący Union Jack” dobrze zaznacza jak wiele niebezpieczeństwo stanowi ten król piratów i geniusz zbrodni, który zawsze wyprzedza swoich przeciwników o kilka kroków. Polega jednak na pokazaniu jego motywacji. Jedyna nadzieja w tym, że wersja, którą na razie poznaliśmy nie ma nic wspólnego z prawdą i jest tylko opinią pewnej postaci.
Fabuła książki jest nieco chaotyczna, co jednak w przypadku powieści awanturniczej nie stanowi problemu. Wydarzenia miotają “Magdalenę” po Indiach Zachodnich, a kapitan O’Connor raz po raz pakuje swoją fregatę i wiernych kamratów w coraz to większe tarapaty. Nie ma w tym niestety jego sprawczości. Zazwyczaj znajduje się po prostu w sytuacji, która wymaga od niego walki.
I na tym właśnie polega problem. Zbyt często akcja rusza do przodu przez przypadek. Najbardziej widowiskowym tego przykładem jest to, że gdy “Magdalena” potrzebuje naprawy, jedyna wyspa w okolicy, to akurat ta, na którą chce trafić Manuela i którą wybrał sobie na bazę antagonista. A można by tego łatwo uniknąć, inaczej prowadząc kilka scen.
Jak to u Mortki bywa, żadna powieść nie może być po prostu historyczna, do każdej autor dodaje elementy fantastyki. “Płonący Union Jack” daje tego przedsmak, jednak wątki rozwiną się dopiero w następnym tomie. W efekcie nie do końca wiemy do czego dokładnie się spodziewać.
Marcin Mortka dał się już poznać jako specjalista od komedii. Nie raz i nie dwa zwijałam się ze śmiechu czytając jego powieści i “Płonący Union Jack” nie jest tu wyjątkiem. Autor sprawnie wplata w fabułę humorystyczne elementy, łącząc je z charakterystycznym dla siebie, barwnym stylem. Trzeba jednak zauważyć, że marynistyczna terminologia może przytłoczyć.
Mortka bawi się też nawiązaniami do popkultury i historii. Pojawia się cytat z najsłynniejszego przemówienia Churchilla wygłoszony w kontekście psa imieniem Winston i scena przeniesiona praktycznie słowo w słowo z “Władcy Pierścieni: Dwóch Wież”. Jedna z postaci próbuje także zrewolucjonizować sztukę wojenną przy pomocy okopów. I choć te elementy wywołują uśmiech, można się zastanawiać, czy nie są aż nazbyt oczywiste.
To powiedziawszy, ogromną zaletą audiobooka jest lektor. Maciej Kowalik wnosi w tę historię masę energii i charakteru, a jego interpretacje poszczególnych postaci bawią i zachwycają raz po raz. Po przesłuchaniu pierwszego tomu nie będę już w stanie wyobrażać ich sobie inaczej.
“Płonący Union Jack” to świetna książka na urlop, lekka, przyjemna i bardzo zabawna. Akcja toczy się wartko, a O'Connor ma wszystkie cechy typowe dla bohatera powieści awanturniczej. Niestety, miałki romans i duże znaczenie przypadków sprawiają, że książkę ciężko zaliczyć do najlepszych pozycji tego autora.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna. 3.5 / 5
oOo
Podobał ci się ten tekst? Recenzje innych książek i komiksów znajdziesz tutaj.
Chcesz dostawać powiadomienia o każdym nowym poście? Zaobserwuj mnie na instagramie.





Komentarze
Prześlij komentarz