“The Electric State” Anthony Russo, Joe Russo
“The Electric State”
Reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
Scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely
Na podstawie: “The Electric State” Simona Stålenhaga
Zdjęcia: Stephen F. Windon
Montaż: Jeffrey Ford
Muzyka: Alan Silvestri
Występują: Millie Bobby Brown, Chris Pratt, Ke Huy Quan, Jason Alexander, Woody Harrelson, Anthony Mackie, Brian Cox, Jenny Slate, Giancarlo Esposito, Stanley Tucci i inni
oOo
Bracia Russo znowu to zrobili... niestety
Nie da się ukryć, że bracia Russo na nowo zdefiniowali filmowe uniwersum Marvela. Nic więc dziwnego, że raz po raz duże wytwórnie i platformy streamingowe starają się powtórzyć sukces “Wojny bez granic” czy “Końca gry” dając słynnym reżyserom bajońskie sumy na kolejne projekty i zostawiając im pełną kontrolę kreatywną. Jak na razie efekty są niestety znikome, a “The Electric State” to tego świetny przykład.
Alternatywne lata 90te. Michelle (Millie Bobby Brown) kilka lat wcześniej straciła rodzinę w wypadku samochodowym. Jednak pewnego dnia w jej życiu pojawia się robot Cosmo (Alan Tudyk), przynosząc ze sobą wiadomość, że jej brat Christopher (Woody Norman) przeżył i potrzebuje pomocy. Dziewczyna wyrusza mu na ratunek, po drodze poznając przemytnika Johna D. Keatsa (Chris Pratt) i jego przyjaciela, robota Hermana (Anthony Mackie).
Film jest ekranizacją szwedzkiej powieści ilustrowanej z gatunku dystopijnego science fiction, w której autor bawi się historią świata. To świat lat 90tych, w których sztuczna inteligencja stała się rzeczywistością, a roboty zdążyły się już zbuntować, przegrać wojnę i zostać zepchnięte do getta. Mogłoby się wydawać, że w tak ciekawym świecie każda opowieść wciągnie bez reszty. Nic bardziej mylnego.
Pierwszym i najbardziej widocznym problemem filmu jest fabuła. Scenarzyści Christopher Markus i Stephen McFeely pisali wszystkie reżyserowane przez Russo produkcje MCU, lecz historia Michelle w oczywisty sposób ich przerosła. Scenariusz jest całkowicie pozbawiony kreatywności, odhacza jeden po drugim kolejne schematy z kina akcji klasy B dawno minionej epoki, z postaciami pisanymi bez polotu i pomysłu. Ot wydmuszki jakich wiele, z jedną cechą charakteru na głowę, a każda uderzająco przypomina kogoś, kogo widzieliśmy już kiedyś w innej produkcji.
Nawet Alan Silvestri, do którego muzyki gnał DeLorean i który dał nam chociażby ikoniczny motyw muzyczny Avengers nie potrafi sprawić, by ten film stał się choć odrobinę bardziej ekscytujący. Nie pomaga też składająca się na soundtrack lista przebojów lat 90tych, które po prawdzie sprawiają, że bujamy się w rytm, ale ani nie tworzą spójnej atmosfery, ani niespecjalnie pasują do kontekstu.
Millie Bobby Brown wciela się w stereotypową irytującą nastolatkę z tendencjami do ratowania świata i choć stara się jak może, to jak napisano jej postać, nie pomaga jej zyskać sobie przychylności widza. Ile bowiem można słuchać o tym samym? I choć w teorii powinniśmy przejmować się losem jej i Christophera, nawet charyzma aktorki nie potrafi nas do tego skłonić.
Chris Pratt gra w “The Electric State” każdą postać w jaką wcielał się na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat, czyli w teorii zabawnego luzaka, który nie przejmuje się nikim ani niczym. W założeniu poznanie Michelle i przeżyte z nią przygody mają go przemienić w człowieka honoru, ale błędy scenariuszowe sprawiają, że nie obchodzi nas ani ich relacja, ani jego przemiana.
Niezmiernie boleję nad tym ilu dobrych aktorów dało się wciągnąć w ten projekt, szczególnie, że żaden z nich nie został odpowiednio wykorzystany. Anthony Mackie zdaje się nieźle bawić w roli złośliwego robota Hermana, a jego przekomarzanki z postacią Pratta stanowią jeden z nielicznych znośnych elementów filmu. Natomiast Woody Harrelson, który zachwycał już w wielu charakterystycznych rolach, tu praktycznie niknie jako przywódca robotów, Pan Peanut.
Jednak niech ostatecznym dowodem na słabość scenariusza będzie fakt, że nawet Stanley Tucci nie potrafi nic z niego wyciągnąć. Aktor, który sprawiał, że nawet “Transformers: Wiek zagłady” miewał swoje momenty, zupełnie nie sprawdza się w roli typowego złego prezesa złowieszczej korporacji.
Co denerwuje w “The Electric State” to zmarnowane szanse. Żyjemy w świecie, w którym sztuczna inteligencja przestaje przypominać maszynę, a zaczyna żywą istotę. Film pokazujący dystopijny świat, w którym roboty zbuntowały się i przegrały, a teraz są traktowane jak obywatele gorszej kategorii mógłby odbić się szerokim ruchem, gdyby tylko mądrze podszedł do tego tematu. Podobnie motyw ludzkości, która uzależnia się od technologii i nie widzi poza nią świata, choć przewałkowany już przez dziesiątki tekstów kultury, mógłby dać nam jeszcze coś ciekawego.
Niestety, “The Electric State” nawet nie próbuje stać się czymś więcej niż zbitkiem oklepanych frazesów, wciskanych widzowi w najbardziej oczywisty i denerwujący sposób na świecie. Nie zobaczymy w nim ani jednej nowej myśli, ani jednego kreatywnego rozwiązania, ani jednej złożonej postaci. Co jest o tyle smutne, że bohaterów mamy tu naprawdę wielu. Niestety scenarzyści nie potrafią ich nam przedstawić w taki sposób, byśmy przejęli się ich losem.
Przyznam, że oglądałam “The Electric State” ze świadomością jego fatalnych ocen, licząc na dobrą zabawę przy wyśmiewaniu kolejnych potknięć filmu. Zawiodłam się. To film tak niewyobrażalnie nijaki, że jedyne co odczuwa się w trakcie seansu to znudzenie, które skutecznie zabija ochotę na złośliwości, pozostawiając tylko nadzieję, że już niedaleko do końca. I tylko budżetu szkoda. Za taką kwotę można było zrobić kilka lepszych filmów.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna.
oOo
Podobał ci się ten tekst? Recenzje innych filmów i seriali znajdziesz tutaj.
Chcesz dostawać powiadomienia o każdym nowym poście? Zaobserwuj mnie na instagramie.





Komentarze
Prześlij komentarz