"Pokrzywa i kość" T. Kingfisher
Księżniczka co polowała na księcia
Niektóre wątki pojawiają się w większości baśni. Księżniczki wychodzą za książąt, rycerze szukają okazji do honorowych czynów, wróżki chrzestne błogosławią królewskie dzieci, a bohaterowie wykonują niemożliwe zadania, by osiągnąć swój cel. Nikt jednak nie potrafi tak jak T. Kingfisher połączyć te znane elementy w całkowicie zaskakujący sposób.
Zahukana Marra jest najmłodszą córką królewskiego rodu władającego maleńkim królestwem o znaczeniu strategicznym. Połowę życia spędziła w klasztorze, lecz gdy orientuje się, że jej starszej siostrze grozi niebezpieczeństwo z rąk jej własnego męża księcia, postanawia się go pozbyć. Czeka ją niebezpieczna podróż i trzy niemożliwe do wykonania zadania, a los postawi na jej drodze niezwykłe jednostki, ale Marra nie cofnie się przed niczym, by chronić siostrę.
T. Kingfisher zaczyna swoją opowieść niczym epos, a nie baśń. Wpadamy od razu w wir wydarzeń, by towarzyszyć Marze w wykonywaniu drugiego niewykonalnego zadania, które zleciła jej potężna istota magiczna. Takie rzeczy często się w baśniach zdarzają, zakładamy więc, że wiemy co będzie dalej. Skoro pierwsze zadanie już za nią, a drugie bohaterka wypełnia dość szybko, spodziewamy się, że reszta książki opowie nam o trzecim. Nic bardziej mylnego, Kingfisher dopiero zaczyna zabawę z czytelnikiem i baśniową formą.
Z początku przeplata wydarzenia obecne ze wspomnieniami Marry, zarysowując zasady rządzące światem przedstawionym, relacje rodzinne księżniczki i jej historię. W miarę rozwoju opowieści coraz rzadziej skaczemy w przeszłość i wkrótce skupiamy się całkowicie na teraźniejszości i misji, którą wyznaczyła sobie Marra. To kolejne wywrócenie baśniowego schematu do góry nogami. Bohaterka wyrusza pokonać potwora i uratować księżniczkę. Tyle tylko, że potworem jest książę.
Podobnie bohaterka nie wpisuje się w nasze oczekiwania. Jest księżniczką, to prawda, lecz nie da się do niej przypisać żadnego z epitetów zwykle kojarzonych z królewskimi córkami. Marra nie jest ani piękna, ani mądra ani nawet ważna dla swojego królestwa. To nieśmiała trzydziestolatka, która spędziła połowę życia w klasztorze, gdzie w spokoju wyszywała i pomagała zielarce.
I pewnie mieszkałaby tam szczęśliwie jeszcze długo, gdyby nie strach o dobro siostry. Bo Marra to osoba bardzo prosta, lubiąca spokój i szycie, którą stresują zmiany i przerasta rozmawianie z nieznajomymi. Postać napisana bardzo realistycznie, z którą łatwo się utożsamiać, gdy boi się prozaicznych rzeczy i desperuje nad beznadziejnością swojej sprawy. Wchodząc w jej myśli Kingfisher fenomenalnie rozpisała popadanie w paraliżującą spiralę niepewności i obaw przed najbardziej prozaicznymi sytuacjami.
Jej całkowitym przeciwieństwem jest tajemnicza Pożegnucha, której prawdziwego imienia nie poznajemy nigdy. W jej potęgę i kompetencje nie wątpi się ani przez sekundę, a gdy sama przyznaje, że może czemuś nie podołać, ciężko w to uwierzyć. Obdarzona suchym, złośliwym poczuciem humoru, a jednocześnie o wiele bardziej empatyczna niż mogłoby się wydawać, Pożegnucha idealnie nadaje się na mentorkę głównej bohaterki, a gdybym mogła wybierać o kim chciałabym poczytać więcej, bez wątpienia postawiłam na nią. To znaczy, gdyby Kościpies nie był dostępny.
Cynizm Pożegnuchy sprawia, że jej interakcje z matką chrzestną Marry, Agnes są tym ciekawsze. Agnes także na wiele sposobów zaprzecza baśniowym schematom. To wspaniale ciepła postać, którą szybko można uznać za zbyt dobrą dla otaczającego ją świata. Troszczy się o wszystkie stworzenia i o każde z osobna. Niesamowicie wręcz emocjonalna, jest gotowa na wszystko by pomóc swoim chrześnicom i nie tylko. A przy tym, choć sama się tego nie spodziewa, raz po raz wpada na iście genialne pomysły. Skrywa też bardzo ciekawą tajemnicę, którą każdy czytelnik musi jednak rozwikłać sam.
Towarzyszący im wojownik Fenris również nie wpisuje się w stereotyp rycerza, szczególnie biorąc pod uwagę sposób w jaki napotyka Marrę i Pożegnuchę, a jednak podbija serce czytelnika jedna scena po drugiej. Autorka po prawdzie dość szybko ujawnia jego przeszłość i nie bawi się w podwójne znaczenia czy brak zaufania, przez co może zostać oskarżona o zbytnią prostotę. Z drugiej jednak strony czemu wszystko musi być skomplikowane?
Nie mogę nie wspomnieć o niewątpliwie najwspanialszej postaci w tej książce, czyli niezrównanym Kościpsie, który choć nigdy się nie odzywa pozostaje najwierniejszym przyjacielem Marry, gotowym skoczyć za nią w ogień i pocieszyć w każdej sytuacji. A jednocześnie jest tak cudownie prawdziwy, że każdy właściciel czworonoga dopatrzy się w nim zachowań swojego futrzastego przyjaciela.
Mimo statusu głównego antagonisty książę Vorling pojawia się w książce zaledwie kilkukrotnie i pozostaje raczej symbolem grozy, a nie postacią z krwi i kości. W niczym to jednak nie przeszkadza. Autorka sprawnie zestawia jego zwyczajny wygląd z atmosfera nipokoju jaką dookoła siebie roztacza, jasno dając czytelnikowi do zrozumienia, że prawdziwe zło wcale nie musi rzucać się w oczy.
Z resztą zarówno katujący żonę Vortling jak i rodzice księżniczek, którzy dali mu je za żony czy cały dwór królewski, którzy przymyka oczy na nieszczęście dziewcząt, są ledwie trybikami w wielkiej systemowej maszynie, która pożera je dla dobra królestwa i korony. Kingfisher raz po raz pochyla się nad przerażającym losem kobiet w historii, ale i w czasach obecnych, zgrabnie wplatając nieprzyjemnie realistyczne sceny w baśniową otoczkę. Tym samym udowadnia, że nawet opowieści, które dzieją się dawno, dawno temu, mogą się odnosić do naszej codzienności.
Autorka ponownie maluje przed czytelnikiem barwny świat, praktycznie od pierwszej sceny wrzucając go na głęboką wodę i zalewając nieznanymi pojęciami, które tłumaczy dopiero za jakiś czas. Powoli, z kolejnych informacji podawanych nam przez Marrę tworzy się obraz krainy, który sprawnie łączy średniowieczne realia z elementami magicznymi. Kingfisher nie zapomina przy tym o polityce, która ukształtowała życie Marry i jej sióstr. W odróżnieniu od klasycznych baśni, podkreśla, że królewska korona to nie tylko przywileje, ale i obowiązki, które często mogą nieść ze sobą tragiczne konsekwencje.
Magia w świecie Kingfisher rządzi się własnymi prawami. Wymaga zapłaty: płaszcza z pokrzyw nie dało się uszyć bez oparzeń, a psa z kości stworzyć bez skaleczeń. Także na Targu Goblinów nic nie jest za darmo, a ceny nie należą do najniższych. Z resztą sam Targ to arcyciekawe miejsce, w którym autorka ot tak wykorzystuje kilka niesamowitych pomysłów jako tło wydarzeń, by nigdy więcej o nich nie wspomnieć. Towarzyszy temu świetnie napisane poczucie grozy i strachu przed nieznanym.
Ale wracając, magii używają tylko nieliczni, a każdy może stosować inny rodzaj, co sprawia, że Pożegnucha, choć potężna nie poradzi sobie ze wszystkim. Nie ma tu postaci niepokonanych, każdy może trafić na kogoś silniejszego od siebie, każdy może zostać spętany tą samą magią, której używa na co dzień. Jej dwa główne rodzaje, które obserwujemy na przestrzeni książki to magia matek chrzestnych i pożegnuch. I choć Marra spędza sporo czasu z Agnes i Pożegnuchą, i jest świadkiem tego jak dokonują niezwykłych czynów, pełnia ich mocy pozostaje dla niej i czytelnika tajemnicą.
Humor w “Pokrzywie i kości” bierze się głównie z absurdu. Bawi każda scena z demoniczną kurą czy przekomarzania Pożegnuchy i Agnes. Mimo to nie odbieram tej powieści jako szczególnie zabawnej, może przez wzgląd na poważną tematykę i niepokój, który towarzyszy Marze na każdym kroku i nakręca też czytelnika.
W książce pojawia się też motyw uwalniania kolejnych ludzi. Marra wyrusza w drogę, by uwolnić siostrę, uwalnia też Fenrisa na Targu i w kolejnym uwolnieniu dostrzega szansę na pokonanie księcia. A jednak, gdy przychodzi co do czego Kingfisher zderza ją z rzeczywistością. Nie każdemu można pomóc, jeśli ten nie chce pomocy przyjąć. Rozdzierająca historia właścicielki pensjonatu, choć epizodyczna, uderza prosto w serce.
Wielokrotnie zachwycałam się już tym jak wybitnie Dominika Schimscheiner przekłada książki T. Kingfisher, jednak mam wrażenie, że w “Pokrzywie i kości” tłumaczka wspięła się na zupełnie nowy poziom. Jak zwykle wspaniale zbudowała atmosferę i oddała barwny styl autorki, tak dobrze pasujący do retellingu baśni. Jednak naprawdę zachwyciło mnie jej podejście do nazw własnych. ‘Pożegnucha’, która pojawiła się w miejscu angielskiej ‘dust-wife’ to mistrzowska adaptacja terminu stworzonego na potrzeby książki, a im bardziej o niej myślę, tym bardziej podziwiam wykonaną przez tłumaczkę pracę.
Audiobooka czyta wyśmienity jak zwykle Filip Kosior, który mistrzowsko zmienia głos zależnie od wypowiadającej się postaci, nadając każdej własny, niepowtarzalny ton. I o ile nie dziwi różnica w sposobie mówienia Marry i Fenrisa, pary głównych bohaterów tak od siebie różnych, lektor upewnił się, że osobne manieryzmy otrzymają wszyscy, nawet postaci trzecioplanowe. Niestety, edycja audiobooka pozostawia wiele do życzenia. Zdążają się słyszalne pomyłki, które można było łatwo naprawić, wystarczyło uważnie przesłuchać książkę, przed wypuszczeniem jej na rynek.
T. Kingfisher ponownie oczarowała mnie wspaniale realistycznym podejściem do baśniowej historii. Wspaniale stworzona, magiczna atmosfera, zestawiona z niesamowicie realistycznymi postaciami i boleśnie prawdziwymi problemami składa się na książkę, w której naprawdę łatwo się zakochać. A jeśli to was nie przekona, zawsze pozostaje Kościpies.
Ale to tylko moja opinia, a ja nie jestem obiektywna. 5 / 5
oOo
Podobał ci się ten tekst? Recenzje innych książek i komiksów znajdziesz tutaj.
Chcesz dostawać powiadomienia o każdym nowym poście? Zaobserwuj mnie na instagramie.





Komentarze
Prześlij komentarz